XVIII Festiwal Warszawa Singera przyniósł radość spotkania na żywo, przegląd nowości literackich i produkcji Teatru Żydowskiego. Najbardziej zafrapowały mnie „Brylanty” Ester Singer Kreitman i „Akademia Pana Kleksa” w reżyserii Michała Buszewicza.
Żydówka nietypowa
Jako humanistka mogę zobaczyć brylanty głównie w postaci lśniącego tytułu na okładce powieści Ester Singer Kreitman, co z drugiej strony pozwala mi podtrzymać tezę, że najlepszym przyjacielem człowieka jest jednak książka. „Brylanty” to nowość wydawnicza (Fame Art 2021), ale sama powieść ukazała się po raz pierwszy w roku 1944 w Londynie. Została napisana w jidysz, a dziś za sprawą trójki tłumaczy – dr Moniki Polit, wykładającej na kierunku historia i kultura Żydów na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego oraz jej studentów: Zofii Zięby i Jakuba Zygmunta – otrzymujemy wersję polskojęzyczną.
Tłumacze konsultowali się z jubilerami i handlarzami diamentami, aby zawodowy żargon środowiska diamenciarzy, sportretowanego w powieści, oddać wiarygodnie! O wielu innych ciekawostkach związanych z przekładem i biografią autorki można się dowiedzieć oglądając spotkanie online, które odbyło się w dniu premiery książki, 26 sierpnia 2021, i jest dostępne na Facebookowym profilu Żydowskiego Instytutu Historycznego.

Hinde Ester, najstarsza z rodzeństwa Singerów, została obdarzona talentem literackim, ale pozbawiona podobnych możliwości rozwoju i artystycznej ekspresji, jakie mieli Israel Jehoszua oraz Noblista Icchok Baszewis. Urodzona w Biłgoraju w roku 1891, przeprowadziła się po ślubie ze szlifierzem diamentów do Antwerpii. Literacki obraz tego ośrodka przemysłu diamentowego odnajdziemy w „Brylantach”, lecz fabuła nie jest dokładnym odwzorowaniem losów autorki. Głównym bohaterem jest mężczyzna, kupiec diamentowy Gedaliasz Berman, który nie lubi dni wolnych. Lektura powieści pozwala dostrzec, że Kreitman miała niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji. Uwieczniła fizjonomie i zwyczaje, miejską topografię, a także posępną atmosferę wojenną tak zręcznie, że czytelnik od razu ma przed oczami opisywane sceny.
Po wybuchu I wojny światowej Hinde Ester zamieszkała z mężem i synem Mosze (Maurice Carr, dziennikarz i tłumacz) w Londynie. Jej zaaranżowane małżeństwo nie należało do szczęśliwych. Stosunki z rodziną w Polsce miały status skomplikowanych. Pierworodna córka chasydzkiego rabina nie była pogodzona z tradycyjną rolą kobiety żydowskiej. Tkwiły w niej „demony”, sprzeczności i tęsknoty. Świetnie o tym pisze Magdalena Ruta w artykule „Taniec demonów”, czyli wizja świata w literackiej biografii Hinde Ester Kreitman zamieszczonym w zbiorze Biłgoraj czyli Raj: rodzina Singerów i świat, którego już nie ma.
Ester Kreitman nie jest już w naszym kraju anonimową personą, jak można było powiedzieć jeszcze kilka lat temu. Za sprawą wydawnictwa Fame Art i Natalii Moskal ukazały się już dwie książki pisarki – zbiór opowiadań „Rodowód” (2016) oraz autobiograficzna powieść „Taniec demonów” (2019), a w lubelskim Teatrze im. Osterwy Paweł Passini wyreżyserował spektakl „Hindełe, siostra Sztukmistrza” (2017) na podstawie tekstu Patrycji Dołowy. Na plakacie promującym spektakl znalazł się obraz Hazel Karr – malarki i wnuczki Ester Kreitman.

W przedmowie do „Rodowodu” Natalia Moskal zamieściła słowa Karr, która sportretowała swoją babkę następująco:
Dla mnie babka nie była pisarką Ester Kreitman. Nazywałam ją Buba. Pierwsze związane z nią wspomnienia to te z domu dziadków w Londynie, tego, który zapamiętałam jako miejsce ciemne, zagracone, zamglone i przyprawiające o ciarki. Babka była przysadzista, zawsze nosiła ciemne ubrania, a czarne włosy okalały jej bladą twarz… I te błękitne oczy, tak blade, że niemal przezroczyste. Przerażała mnie jej osoba. Dziadek był nieco bardziej radosny. Lubiliśmy siadać przy ogniu z kuchni węglowej, który zdawał się wcale niczego nie ogrzewać. Na pewno były jakieś jasne, słoneczne dni, ale ja ich nie pamiętam. Nie pamiętam też, żeby babka kiedykolwiek obdarowała mnie szczególną uwagą. Nie była typową żydowską babcią o zaróżowionych policzkach, która przygotowywała dla wnuczki apfelstrudel.
Z czasem dochodzę do wniosku, że musiała o mnie myśleć poniekąd jak o przekleństwie, ponieważ to ja byłam powodem, dla którego jej syn ożenił się z moją matką. Z podsłuchanych przeze mnie rozmów rodziców wiem, że Ester spodziewała się, iż Maurice zostanie z nią do końca życia i będą razem przesiadywać przy kuchennym stole, oddając się pisaniu.

W przedmowie do „Brylantów” można znaleźć zapowiedź książki, która odsłoni kolejne karty z życia coraz lepiej znanej „siostry Singer” – nakładem wydawnictwa Fame Art ukażą się wspomnienia jej syna, Maurice’a Carra, zatytułowane „The Other Exile”.
Brzechwa dzieciom i dorosłym
Kto z uśmiechem wspomina film Krzysztofa Gradowskiego, w którym rolę Pana Kleksa grał Piotr Fronczewski, ten z trudem rozpozna atmosferę tamtej produkcji w spektaklu Michała Buszewicza. Interesujący tekst na temat odczytań utworu Jana Brzechwy w tonacji serio zamieściła Marcelina Obarska w portalu Culture.pl, więc ja powtórzę tylko, że powojenna data publikacji książki, 1946, nie pozwala jej traktować jedynie jako udanej opowieści fantasy. Wspomina o tym również reżyser, który zaczytywał się cyklicznie w „Akademii Pana Kleksa”. Przygotowując przedstawienie brał pod uwagę odmienny sposób, w jaki bajkowy świat odbiera i rozkodowuje wyobraźnia dziecka i dorosłego widza:
Nie znaczy to, że na scenie Teatru Żydowskiego brakuje radości, warzenia potraw z kolorowych szkiełek, czy nauki kleksografii. Ruch sceniczny sprawia wrażenie spontanicznej zabawy, ale jej precyzja stanowi świetną wizytówkę choreografki Katarzyny Sikory. Podobnie udane są kostiumy Anny Met. Różne faktury materiałów i odcienie, odpowiednio zieleni i czerni, współgrają znakomicie z charakterami postaci Pana Kleksa i Szpaka Mateusza, a uczniowie ubrani w różniące się krojem ciemnoniebieskie mundurki, wyglądają modnie i korzystnie. Doceniam także subtelność, z jaką do spektaklu zostały wplecione żydowskie elementy, np. cudowna czapka Doktora Paj-Chi-Wo ma kształt jarmułki, a uczniowie Akademii tańczą znany taniec „przeplataniec”.

Aktorsko przedstawienie jest na wysokim poziomie. Rolę Ambrożego Kleksa gra Piotr Siwek, absolwent (2020) wydziału aktorskiego Rosyjskiego Państwowego Instytutu Sztuk Scenicznych w Sankt Petersburgu (gdzie ponad sto lat wcześniej Jan Brzechwa, a właściwie Jan Lesman zdawał egzamin dojrzałości!). Ma znakomity warsztat i nawet mierząc się mimowolnie z kreacją Piotra Fronczewskiego, zasługuje na duże brawa. Jego postać kryje w sobie tę lekkość i cudowność, której oczekują widzowie baśniowego spektaklu familijnego, a z drugiej strony nieobce są mu słabości, sekrety i antypatie – ludzkie przymioty, których nie podejrzewają idealizujący go uczniowie.
Świetnie w roli Szpaka Mateusza odnalazł się Jerzy Walczak. Bohater-outsider, posługujący się własnym językiem, na początku wzbudził empatię i zainteresowanie widowni swoją historią księcia zamienionego w ptaka, a gdy odzyskał ludzką postać, stwierdził, że historia była zmyślona. Sprytny trik polegający na tym, że nagle ex Szpak Mateusz okazuje się autorem opowieści o Panu Kleksie, wydaje się dozwolony w świecie fantastycznym. Była w nim jednak jakaś brutalność, z jaką rzeczywistość czasami odziera nas ze złudzeń. Bardzo podobał mi się także Marek Węglarski jako Doktor Paj-Chi-Wo. Miał w sobie spokój i koncentrację, którym towarzyszyła humorystyczna nuta. Imponował przy tym fizyczną sprawnością.

Wydaje mi się ważne, aby podkreślić, jak przyjemnie czuje się widz, oglądając przedstawienie w Klubie Garnizonowym. Nie chodzi tylko o to, że odzyskuje swoje przyrodzone terytorium – nie przed ekranem laptopa, tylko w teatralnym fotelu – ale także o dobre rozłożenie akcentów: jasne strony versus niepokojące aspekty życia, sprawność aktorów w partiach wokalnych i ruchowych oraz świetną dynamikę akcji, która pozwala zapomnieć o tym, że mija czas.
ŹRÓDŁA INTERNETOWE: